Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Wieczór cudów. Zwyczaje wigilijne Zamojszczyzny

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Wizyta kolędników. Rycina z końca XIX wieku
Wizyta kolędników. Rycina z końca XIX wieku archiwum
W dniu Wigilii dmuchało się na krzesła, ławy i stołki, zanim się na nich usiadło, mówiąc przy tym: posuń się duszyczko. Zdarzało się, że gospodarz mógł znaleźć drewniany wóz na dachu swojego domu, albo np. wywróżyć rodzinie przyszłość z kutii. Na każdy gest, szczeknięcie psa, czy cienie na ścianach trzeba było bacznie uważać. Wigilijnych zwyczajów było kiedyś na Zamojszczyźnie bez liku. Tylko niektóre z nich nadal są kultywowane.

- Przed i podczas Wigilii wszystko wydawało się kiedyś ludziom niezwykle ważne. Świat otaczała wówczas jakaś magiczna, niesamowita aura – wspomina Adam Gąsianowski (ur. w 1967 r.), pochodzący ze Zwierzyńca fotograf oraz właściciel Muzeum Fotografii w Zamościu. - Pamiętam jak chodziłem z ojcem Eugeniuszem i dziadkiem Marianem do lasu po choinki. Brnęliśmy po śniegu, bo kiedyś zawsze był w Zwierzyńcu na święta śnieg. Podziwiałem dziadka, bo on przez całą Wigilię, aż do wieczerzy nic nie jadł. Taki miał zwyczaj. Pamiętam, że na wszystko zwracaliśmy wówczas uwagę, bo mogła to być jakaś wróżba, przestroga. Natomiast potrawy wigilijne smakowały jak nic na świecie.

Jabłka, ciastka, łańcuszki

- Tuż przed świętami młodzieńcy często robili różne żarty, psoty. Zwłaszcza tam gdzie mieszkały jakieś ładne dziewczyny – dodaje Stanisław Rudy, urodzony (w 1948 r.) w podzamojskim Michalowie społecznik, kolekcjoner oraz wieloletni dyrektor domu kultury w Zamościu. - Jakie? Zdarzało się, że rozkładali na części drewniane wozy i montowali je potem… na dachach domów, gdzie mieszkały panny. To budziło śmiech, zdziwienie, a u właścicieli domów zakłopotanie. Czasami o świcie zastawiano też starszym osobom szczelnie okna snopkami. Nie wiedziały wówczas czy jest jeszcze noc czy już może dzień.

Wigilia była uważna nie tylko na Zamojszczyźnie za wieczór cudów. Związanych jest z nią wiele zwyczajów, wróżb i przesądów, które były wyjątkowo żywotne, przekazywane z pokolenia na pokolenie. Tak było np. w Suchowoli-Kolonii (powiat zamojski). To zawsze była duża, okazała wieś. Według spisu powszechnego z 1921 r. stały tam 133 domy, w których żyło 776 osób.

W jednym z gospodarstw mieszkała rodzina Emilii Kozłowskiej. - Urodziłam się w Suchowoli-Kolonii w 1927 r. Mój tato nazywał się Feliks Nowaczek, a mamusia - Bronisława. Miałam dwóch braci: Mariana i Edwarda, oraz siostrę Helenę - opowiada pani Emilia. - Nie było w naszej wsi Ukraińców czy Żydów. Przed wojną Żydzi mieszkali jednak w pobliskiej Suchowoli (w latach 20. ubiegłego wieku było ich 32). Jeden z nich nazywał się Bućko i miał dobrze zaopatrzony sklep. Inny żydowski sklep istniał w Hutkowie. Należał do niejakiego Duwika. W okolicy żyli też dawniej prawosławni. Modlili się w cerkwi w Suchowoli. A nasza katolicka parafia znajdowała się w Krasnobrodzie.

Rodzice pani Emilii mieli w tej malowniczej miejscowości drewniany, kryty strzechą dom. Nie różnił się od innych. Wchodziło się do niego przez sień, a stamtąd do kuchni i trzech pokojów. W największym znajdował się warsztat stolarski ojca pani Emilii. Rodzinny dom ze wspomnień pani Emilii był miejscem niezwykłym. Zwłaszcza podczas świąt Bożego Narodzenia.

- Pamiętam to jak dziś. Przed Wigilią tatuś przynosił do domu snopek żyta, który nazywano królem - wspomina pani Emilia. - Wiązało się go w trzech miejscach. Tatuś stawiał tego króla w kącie pokoju, za łóżkiem. Przynosił także do domu choinkę, pod którą kładziono sianko Na jej gałązkach wieszaliśmy jabłka, ciastka i łańcuszki wykonane ze skrawków kolorowego papieru.

Tędy szedł Pan Jezus

Wierzono, że na całym świecie dzieją się w tym czasie niezwykłe rzeczy: kwiaty na chwilę rozkwitają pod śniegiem, a woda w studniach, rzekach oraz jeziorach nabiera właściwości leczniczych (może się też zamienić się w wino, miód, a nawet płynne złoto!). Miało to swoje wytłumaczenie. Jak wyjaśniał w 1900 r. Zygmunt Gloger, znakomity historyk i etnograf, „przebywszy ciemne listopadowe i grudniowe dni Adwentu, przyroda oraz ludzkie serca radowały się na „Gody” (tak zwano wówczas Boże Narodzenie.).

Wstępem do tych świąt była właśnie uroczysta Wigilia, Wilja lub – jak ją zwano m.in. na Zamojszczyźnie – pośnik. Aby „uczcić” ten dzień stawiano w kątach domów snopy zboża. Miały one symbolizować żłóbek i stajenkę, w której narodził się Zbawiciel. Sypano też na świąteczny stół ziarno, a czasami też mak i soczewicę. Wierzono, że „sprzyja to urodzajowi”.

Na ścianach domów wieszano słomiane gwiazdy, krzyże oraz pęczki słomy tzw. dziady. Obok nich pojawiały się gałązki sosnowe lub świerkowe. Dekorowano nimi głównie domowe ”święte obrazy” oraz drzwi wejściowe do domów i budynków gospodarczych. Wiadomo, że jeszcze w XIX w. snopy zastąpiły choinki (czasami także stawiano je – jak w domu Emilii Kozłowskiej, obok siebie). Zdobiły je m.in. kolorowe – wykonane przez domowników – papierowe łańcuchy, gwiazdy, baletnice, aniołki oraz m.in. ciastka.

Podczas Wigilii poszczono. Dzieci w domu Emilii Kozłowskiej tego dnia dostawały zaledwie po kilka okruszków chleba oraz kawę zbożową. Dopiero wieczorem, gdy zabłysła pierwsza gwiazdka, siadano do stołu. Na półmiskach pojawiały się postne potrawy (musiało ich być przynajmniej siedem), m.in. kapusta z grochem i olejem, ryba oraz pączki na oleju. Daniem, które na Zamojszczyźnie uważano za rodzaj wigilijnego deseru rarytasu, była kutia, koniecznie z makiem, miodem, suszonymi jabłkami i rodzynkami.

Pani Krystyna z Zamościa (urodzona w 1954 r, córka pani Emilii) pamięta wigilijną wróżbę z sąsiedniego Adamowa. Była ona związana z tą wigilijną potrawą.

- Cała rodzina mojego męża pochodzi z Adamowa - opowiada pani Krystyna. - Tam na wigilię także podawano taką wschodnią kutię. Wtedy teść brał jej trochę na łyżkę i mówił, robiąc znak krzyża: Tędy szedł Pan Jezus i wykonywał wówczas prawą ręką ruch pionowy, tędy Matka Boska i robił ruch poziomy, a tędy… wszyscy święci. I wtedy wyrzucał kutię z łyżki na sufit.
Gdy dużo ziaren pszenicy przylepiło się do sufitu, była to dobra wróżba. Zwiastowała urodzaj, dostatek, większe powodzenie w życiu. - Wszyscy przypatrywali się poczynaniom teścia. To była część pięknej, wigilijnej ceremonii – wspomina pani Krystyna.

- U nas w domu zawsze był także kwas wykonywany z chleba razowego – wspomina Adam Gąsianowski. - To była nasz świąteczny napój. Zwyczaj jego picia w tym czasie także przywędrował do nas ze wschodu. Zresztą ja taki kwas dalej przygotowuję na Wigilię. Jest pyszny, gazowany.

Stanisław Rudy pamięta, że w okolicach gdzie spędził dzieciństwo pieczono na Wigilię i święta Bożego Narodzenia specjalne podpłomyki. - Powstawały na rozgrzanej blasze. Dodawano do nich różne składniki np. groch i czosnek – wspomina. - Takie podpłomyki przypominały z grubsza dzisiejszą pizzę.

W niektórych domach Zamojszczyzny do wieczerzy wigilijnej nie zasiadano. Jedzono ją na stojąco. Dlaczego? Jak tłumaczy w swojej książce ks. Waldemar Malinowski, badacz m.in. obrzędowości i zwyczajów mieszkańców powiatu hrubieszowskiego, w ten sposób wyrażano gotowość wyruszenia w drogę do narodzonego właśnie w betlejemskiej stajence Jezusa, by mu służyć.

Po zakończeniu jedzenia nie wolno było kłaść łyżki na stole. Mogło to wróżyć w przyszłości biedę i głód.

Goście żywi i umarli

Uważano, że w Wigilię dusze zmarłych opuszczają zaświaty. Odwiedzają bliskich, swoje dawne domy i gospodarstwa, lub zwyczajnie: włóczą się po okolicy. Były to podobno duchy przodków. Szanowano je, liczono się z ich obecnością. Uważano, że zmarli posilają się tej nocy „dzieląc w ten sposób radość z narodzenia Pana”.

„Podczas Wigilii musiało być wolne miejsce i talerz dla zmarłych” – pisał ks. Waldemar Malinowski. „Uważano, że zmarli posilają się w nocy, dzieląc w ten sposób z rodziną radość z narodzenia Pana. Wówczas też opuszczonego lub wędrowca godziło się przyjąć do domu”.

„W niedalekiej jeszcze przeszłości, w dniu Wigilii dmuchało się na krzesła, ławy i stołki, zanim się na nich usiadło, mówiąc przy tym: posuń się duszyczko” – tłumaczy etnograf Barbara Ogrodowska, w książce pt. „Polskie obrzędy i zwyczaje”. – „Nie wolno było szyć, ani prząść na kołowrotku, ciąć sieczki, ani chlustać pomyjami, jeśli się wcześniej nie powiedziało: uciekajcie wszystkie dusze, bo ja wodę wylać muszę”.

Przy wigilijnym stole pozostawiano zwykle jedno wolne miejsce dla zapóźnionego wędrowca. Niektórzy jednak z tego rezygnowali. Dlaczego?

- Moja mama, Regina zawsze zapraszała na święta jakaś osobę samotną, albo dzieci z domu dziecka w Zwierzyńcu. Oni byli niezwykle mile widzianymi gośćmi. Dlatego wszystkie miejsca przy stole mieliśmy zajęte – wspomina Adam Gąsianowski – Kiedyś jeden z takich chłopców z domu dziecka, tak się do naszej rodziny przywiązał, że mój brat postanowił go adoptować. I tak się potem stało. W Wigilię różne rzeczy mogą się przecież ludziom przydarzyć…

Złą, wigilijną wróżbą na Zamojszczyźnie było wszczynanie w Wigilię kłótni, nie należało też niczego pożyczać sąsiadom (wtedy dostatek mógł dom opuścić). Starano się też wstać z posłania jak najwcześniej i umyć zimną wodą. Miało to poprawić tężyznę fizyczną i zapewnić zdrowie. Gdy ktoś w Wigilię zaspał – mógł za to słono zapłacić.

Istniało też wiele innych, wigilijnych wróżb. Gdy np. niebo było tego dnia gwiaździste, uważano, że następny rok będzie urodzajny. Zamglone niebo wróżyło rok wilgotny. Bacznie obserwowane również cienie, które podczas Wigilii domownicy rzucali na ściany. Ostre i dobrze widoczne – wróżyły zdrowie, a słabe: choroby, cierpienie, a nawet śmierć. Najgorszą wróżbą był brak cienia na ścianie. Uważano, że taki człowiek kolejnej Wigilii nie doczeka.

Baloniki i lalki z gałganków

To nie wszystko. Panny i kawalerowie wróżyli tego dnia ze źdźbeł słomy, które wyciągano spod świątecznego obrusa. Zielone świadczyły o odwzajemnionych uczuciach, a nawet szybkim ślubie, gdy było np. długie, zwiastowało wiele lat życia. Zwyczajowo obdarowywanie także - głównie dzieci - gwiazdkowymi prezentami. Kiedyś były to zwykle cukierki, różne łakocie, czasami przybory szkolne. Nie tylko.

- Pamiętam, że z bratem dostaliśmy kiedyś po jednym, kolorowym baloniku. Znaleźliśmy je pod choinką – opowiada Adam Gąsianowski. - Jak ja się z tego prezentu ucieszyłem! Bo kiedyś się w naszym domu naprawdę nie przelewało.

- Prezenty pod choinkę dzieci dostawały kiedyś bardzo skromne. Były to szmaciane lalki z gałganków, czasami landrynki - wspomina natomiast Emilia Kozłowska. - A po wigilijnym posiłku rodzice wysyłali nas do drewutni. Przynosiliśmy stamtąd naręcze porąbanego drewna i potem je liczyliśmy. Gdy liczba była parzysta, pannę czekało w tym roku zamążpójście.

Warto było również pójść do płotu i objąć sztachety. W jakim celu? - Potem także się je zliczało – opowiada pani Emilia. - W tej wróżbie liczba parzysta oznaczała zamążpójście. Inna wróżba była np. na św. Szczepana. W ten dzień raniutko trzeba było zebrać słomę, a właściwie to, co z niej w kuchni po zabawach dzieci zostało. Dziewczyny brały ten słomiany proch i kurz w podołek sukienki i koniecznie boso biegły za stodołę.

Trzeba było taki pakunek wyrzucić przed siebie i… nasłuchiwać. Co można było z tego wywróżyć? - Z której strony zaszczekał pies, z tej strony miał przyjść w tym roku kawaler. Gdy się pies nie odezwał, wiadomo było, że kawaler się nie pojawi - opowiada pani Emilia. - Ja przed ostatnią wojną byłam jeszcze taką podpanienką, ale też sobie w ten sposób wróżyłam. Tak robiły także inne dziewczyny z mojej szkoły. Bracia się ze mnie bardzo wówczas śmiali… Ale święta były piękne. Dzieliliśmy się opłatkiem, śpiewaliśmy kolędy, wspólnie modliliśmy się. Opłatek w innym kolorze niż ludzie dostawały także gospodarskie zwierzęta.

W Suchowoli-Kolonii praktykowano zwyczaj wędrowania tzw. szczudraków. Tak nazywano kolędników, którzy mogli pojawić się już w dzień św. Szczepana (według niektórych relacji wędrowali po wsiach aż do święta Trzech Króli). Chodzili od domu do domu i składali życzenia. Śpiewali też kolędy. Czasami obsypywali gospodarzy (na szczęście) owsem, żytem lub pszenicą. Dostawali za to różne smakołyki, czasami pieniądze.

- Pamiętam wierszyk, który recytował pewien szczudraczek. Mówił tak: „Jestem sobie szczudraczek, wylazłem se na pniaczek. A z pniaczka na wodę, złamałem se nogę. A z wody na sianko, złamałem se kolanko. Winszuje, nie przestanę, aż sto złotych dostanę. Niech się rodzi żyto, pszenica, i dzieci kopica”. Widzi pan, czego się domagał? Za 100 złotych można było przed wojną kupić krowę! - wspomina ze śmiechem pani Emilia.

Kiedyś było inaczej

– Taki zwyczaj był ważny, oczekiwany. Ja zresztą także, wraz z innymi dzieciakami ze Zwierzyńca, chodziłem po okolicznych domach jako kolędnik. I bardzo to sobie do dzisiaj chwalę - wspomina Adam Gąsianowski. - Dostawało się za śpiewanie kolęd pod oknami ciastka, cukierki i było się zadowolonym. Bo święta to była ogólna radość: dla dzieci i dorosłych. Wszystko ludziom kiedyś smakowało i wszystko cieszyło. Tak to pamiętam. Dzisiaj jest inaczej. Nie tylko ja tak uważam. Nawet przy świątecznych stołach widać w biesiadnikach dziwny brak zaangażowania. Bo ten mówi np., że nie lubi ryby, tamten, że szkodzi mu coś innego. Kiedyś to było nie do pomyślenia.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Wielki Piątek u Ewangelików. Opowiada bp Marcin Hintz

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zamosc.naszemiasto.pl Nasze Miasto