Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Stany uniesień i bólu. Niezwykłe historie polskich stygmatyczek

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Stygmatyzacja świętego Franciszka z Asyżu. Fresk wykonany przez Giotta di Bondone
Stygmatyzacja świętego Franciszka z Asyżu. Fresk wykonany przez Giotta di Bondone archiwum
Do stygmatów przyznały się w Polsce w ostatnich dziesięcioleciach kilka kobiet. Ich historie są niezwykłe: zastanawiające, czasami... niepokojące. Stygmatyczki nie tylko miały na swoim ciele „boskie rany”, ale też potrafiły podobno przepowiadać przyszłość czy uzdrawiać ludzi. Wprawiało to wiele osób w zdumienie.

Stygmaty są to rany, które pojawiają się – bez żadnego, wydawałoby się – powodu – na głowie, rękach, nogach oraz boku osób głęboko religijnych. Tak dzieje się np. w wyniku modlitwy czy kontemplacji Męki Pańskiej. Jak zauważyli pisarze oraz badacze tego zjawiska: Przemysław Nowakowski i Wojciech Chudziński, takie rany pojawiają się na ciałach stygmatyków zwykle w okresie Wielkiego Postu lub w piątki (gdy w kościele „rozpamiętuje się” mękę Zbawiciela). Dotychczas w kościele doliczono się ok. 320 stygmatyków. Wśród nich byli m.in. św. Franciszek z Asyżu oraz św. ojciec Pio.

Żona zamożnego płatnerza

Jednak nie każda rana może być uznana za stygmat. Teolodzy chrześcijańscy wyliczają kryteria, dzięki którym taki „dar” może być uznany za autentyczny. Według nich rany stygmatyczne powinny być „niezmienne” nawet po zastosowaniu zabiegów medycznych, krwawić krwią tętniczą, nie ropieć i nie gnić. Muszą też pojawiać się w miejscach w których według tradycji chrześcijańskiej zraniony był Chrystus. To nie wszystko. Rany stygmatyczne powinny pojawić się „nagle i spontanicznie”. Jeśli jakieś z tych kryteriów nie było spełnione – kościół stygmatów nie uznawał.

W Polsce stygmatykami były wyłącznie kobiety. Budziły one fascynację, podziw, ale czasami także niechęć. Z wielu powodów. Z ich ranami wiązały się także m.in. niezwykłe wizje, dar przepowiadani przyszłości czy paranormalne zdolności. Warto przyjrzeć się tym niezwykłym postaciom.

Dorota z Mątowów nazywała się właściwie Dorota Schwartze. Uznawana jest za pierwszą, polską stygmatyczkę. Była ona żoną zamożnego płatnerza z Gdańska (miała z nim 9 dzieci, z czego ośmioro zmarło). „Dar stygmatów” otrzymała w wieku 6 lat. Chciała wieść życie „klasztorne i pokutne”, ale udało się to jej dopiero pod koniec życia. Została wówczas – na swoją prośbę – zamurowana w pustelni, obok kościoła w Kwidzynie. Ta średniowieczna stygmatyczka i mistyczka (twierdziła iż rozmawia z nią Chrystus) zmarła 25 czerwca 1394 r. Długo trzeba było czekać na jej następczynie. Pojawiły się one dopiero na początku XX wieku.

Nie znalazłem dowodów fałszowania

Katarzyna Szymon urodziła się w 1907 r. w miejscowości Studzienice, niedaleko Pszczyny. Rany stygmatyczne pojawiły się na jej ciele 8 marca 1946 r., w pierwszy piątek Wielkiego Postu. Pozostawały tam – nieprzerwanie – przez 40 lat! Byli tacy, którzy widzieli też m.in. „hostię z nieba”, która – co jakiś czas – materializowała się w ustach stygmatyczki. Kobieta twierdziła, że „miewa wizje męki Chrystusa”. Zapewniała też, że komunikuje się ze zmarłymi.

„Obserwowałem Katarzynę Szymon przez okres 18 miesięcy – pisał w swoim raporcie śląski lekarz Włodzimierz Wojciechowski. – Złożyłem jej 18 wizyt, podczas których od 1 do 3 godzin miałem okazję obserwować ją i jej stygmaty. Stwierdzam autorytatywnie, że stygmaty są prawdziwe i nie znalazłem żadnych dowodów ich fałszowania”.

W Stanie Wojennym pod oknami jej domu gromadziły się tłumy rozmodlonych ludzi, znękanych fatalną sytuacją w rządzonym przez komunistów kraju. Wizjonerka m.in. błogosławiła przyniesione przez pątników różańce i medaliki. A gdy zmarła (24 sierpnia 1986 r.). na jej uroczystości pogrzebowe (pochowano ją w miejscowości Kostuchno) przybyło kilkadziesiąt tysięcy osób. Stwierdzono wówczas kolejny cud. Po śmierci kobiety stygmaty na jej ciele „samoistnie” zanikły.

Kuria Metropolitalna w Katowicach w 1988 r. uznała jednak (po długich badaniach), że rany stygmatyczki „nie miały charakteru nadprzyrodzonego”, bo m.in. nie spełniły przyjętych przez kościół kryteriów. Nie pomógł raport sporządzony przez Włodzimierza Wojciechowskiego, lekarza stygmatyczki, który potwierdzał nadprzyrodzony charakter ran na jej ciele. Kuria była nieugięty.

Dar przepowiadania przyszłości

„W wizjach Wołoszczynówny pojawił się sam Chrystus, który przybywał, by własnoręcznie przebijać jej ciało” – pisali w swojej książce Wojciech Chudzyńki i Przemysław Nowakowski. – „Na ogół cierpiała przez 3 dni w tygodniu: w środy przeżywała stany uniesień i bólu, w piątki piekła ją głowa, jak po ranach od korony cierniowej, w soboty zaś wpadała w ekstazę, a jej pełna i rumiana twarz, z dużymi niebieskimi oczami, stawała się przy tym piękna, jak u anioła”.

Nastazja Wołoszczynówna urodziła się w 1911 r. niedaleko Lwowa. Jej ojciec pracował jako strażnik w cerkwi we wsi Młyny. Nie stronił od alkoholu (los 11 dzieci nie bardzo go obchodził), przez co w domu Nastazji często dochodziło do kłótni i rękoczynów. Gdy dziewczynka miała kilkanaście lat – jak to określił jeden z jej nauczycieli – „nie pałała chęcią do nauki”. Jednak okazało się, że była wyjątkowa. Gdy pewnego razu, szła obok miejscowej kapliczki, usłyszała głos, który powiedział jej, iż „przyjmie rany Jezusa Chrystusa”. To się sprawdziło.

Gdy dziewczyna rozpoczęła pracę służącej, zaczęły się z nią dziać dziwne rzeczy. Na jakiś czas utraciła mowę, a potem (w dzień Bożego Ciała) poczuła „pieczenie” lewym boku oraz w okolicy serca. Pojawiły się tam rana z której sączyła się jasnoczerwona krew. Potem stygmaty pojawiły się także na rękach i nogach Nastazji (w sumie było ich pięć).

Tymi zjawiskami zainteresował się greckokatolicki ksiądz o nazwisku Kostelnyk. Jak zauważył, był to pierwszy przypadek stygmatyzacji od dziesiątek lat. Kapłan był pod wielkim wrażeniem tego co zobaczył. Świadkowie (także ks. Kostelnyk) widzieli nie tylko stygmaty, ale też inne, niewytłumaczalne zjawiska. W rękach Wołoszczynówny pojawiały się np. gwoździe, które potem znikały, „bez śladu”. Dziewczyna miała też dar przepowiadania przyszłości. A gdy ktoś powiedział, iż najlepszym lekarstwem na jej tajemnicze, mistyczne stany będzie... wydanie jej za mąż, dziewczyna oburzyła się:

„Już ja sprawie wam lepsze wesele: ziemia będzie jęczała od ludzi na waszym podwórzu i wiele aut będzie przyjeżdżać” – te słowa stygmatyczki także uznano za proroctwo, które się zresztą szybko sprawdziło.
W jaki sposób? Badający Nastazję lwowscy lekarze stwierdzili, że rany na jej ciele nie były zadawany „w sposób sztuczny”. Jak zauważono – otwierały się wskutek przeżywanych przez dziewczynę duchowych uniesień. Miejscowi teolodzy przekonywali, że rany mają swoją przyczynę „w duszy dziewczyny”.

Pocieszycielami były kapliczki

Wieść o tej stygmatyczce lotem błyskawicy rozniosła się po całym kraju. Do wsi Młyny zaczęły przyjeżdżać tysiące osób. Ludzie chcieli obejrzeć „boskie rany”. Prosili też o uzdrowienia oraz m.in. dopytywali się o swoją przyszłość. W końcu dziewczyna postanowiła to przerwać. Nie pozwalała całować swoich ran, nie przyjmowała także pieniędzy i prezentów.

„Nie jestem żadną wróżką” – oświadczyła pewnego dnia rozczarowanym pątnikom. W tej sytuacji jej sława mistyczki powoli zaczęła przygasać. Nastazja znalazła jednak swoją, życiową drogę. Gdy miała 25 lat wstąpiła do klasztoru sióstr Bazylianek we Lwowie. Co się z nią stało później? Nie wiadomo.

Inaczej potoczyły się losy rówieśniczki Nastazji – Katarzyny Bartel z Radomina (miejscowość niedaleko Gołubia-Dobrzynia). Ona także pochodziła z licznej rodziny (miała 16 rodzeństwa). Dziewczyna musiała bardzo wcześnie zarabiać na swoje utrzymanie. Tak jak w przypadku Nastazji, jej „pocieszycielami” w tym czasie były przydrożne kapliczki i figury, przy których żarliwie się modliła.

Katarzyna wyszła za mąż w wieku 22 lat (urodziła 2 synów, którzy bardzo szybko zmarli). W lutym 1950 r. Katarzynie Bartel objawił się podobno Jezus Chrystus, który obiecał jej „łaski”.

„W tym samym roku 1950, wieczorem 29 września poszłam pożyczyć coś od sąsiadki. Ona na mnie patrzy i mówi: Co Bartelowa ma takie czoło skrwawione?”. Mówię jej: Nie wiem, jestem zdrowa” – wspominała Katarzyna Bartel. – Weszłam do niej do domu, ona podaje mi lusterko. Patrzę i widzę, że dzieje się coś przedziwnego”.

Sąsiadka podała jej zwilżony ręcznik. Gdy wytarła krew, poczuła ból. „Wtedy pomyślałam: To ta przyobiecana przez Chrystusa łaska. To stygmaty! Po tygodniu krwawy pot znów wystąpił i tak było już zawsze, w każdy piątek” – opowiadała Katarzyna Bartel.

Stygmaty pojawiały się na jej nogach, rękach, głowie oraz na prawym boku. Miała też wizje, w których Matka Boska nakłaniała wiernych do porzucenia grzechów. W jej obecności dochodziło także m.in. do uzdrowień (Jadwiga Bartel zmarła w 1993 r.). Także w obecności Wandy Boniszewskiej, zwanej siostrą Konwalią od Aniołów dochodziło do niewytłumaczalnych zjawisk. Mówiono, że kobieta „bierze na siebie” cudze choroby. Zakonnica jest uważana za ostatnią, polską stygmatyczkę.

Zjawisko było fotografowane, filmowane

Ona także pochodziła z wieloletniej rodziny (urodziła się w 1907 r.). – miała jedenaścioro rodzeństwa. Stygmaty na jej ciele pojawiały się, głównie w czwartki po południu i w piątki (z największą intensywnością krwawiły w Wielkim Tygodniu).
Kobieta wstąpiła do bezhabitowego Zgromadzenia Sióstr od Aniołów w Pryciunach, niedaleko Wilna. Przybrała tam imię Konwalia.

„Widziałam jak w czasie przeżyć z rąk i nóg (Wandy) krew żywo tryskała. Widziałam jak płynęła z oczu i często z głowy” – wspominała Rozalia Rodziewicz, siostra zakonna z Pryciun.

Jednak Wanda Boniszewska przez całe życie ukrywała te stygmaty (była prześladowana i więziona przez NKWD). Jej tajemnica została ujawniona dopiero po śmierci stygmatyczki w 2003 r.

Do takich życiorysów często podchodzono z podejrzliwością i zakłopotaniem. Na pewno świadczyły one o dużej, żarliwej religijności osób u których pojawiały się stygmaty.

„W obliczu tego zjawiska (chodzi o stygmaty), jakakolwiek była jego natura, Kościół okazywał zawsze podejrzliwość i zakłopotanie” – pisał historyk Jean-Paul Roux, w książce pt. „Krew – mity, symbole, rzeczywistość”. – Nie może jednak odmówić mu wiarygodności: zjawisko to było fotografowane i filmowane, wydzieliny poddawano analizom laboratoryjnym, a pacjentów – badaniom lekarskim. Jeszcze całkiem niedawno (w grudniu 1986 r. – przyp. red.) telewizja francuska pokazywała młodą kobietę z Syrii, która – jak tyle innych przed nią – nosiła na swym ciele rany Jezusa”.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Co włożyć, a czego unikać w koszyku wielkanocnym?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zamosc.naszemiasto.pl Nasze Miasto