Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Mieszkańcy Zamościa i powiatu zamojskiego uczcili 80 rocznicę wysiedleń Zamojszczyzny

Bogdan Nowak
Bogdan Nowak
Obchody 80 rocznicy wysiedleń w Zamościu
Obchody 80 rocznicy wysiedleń w Zamościu Bogdan Nowak
To były ważne, wzruszające obchody. Przed pomnikiem Pamięci Ofiar Faszyzmu w Zamościu odbyła się w poniedziałek (28 listopada) uroczystość patriotyczna z okazji 80. rocznicy wysiedleń Zamojszczyzny. Zaplanowano ceremoniał wojskowy. Złożono także wieńce i kwiaty przed pomnikiem. W ten sposób uczczono ofiary niemieckich represji. - Uroczystość odbywa się w miejscu byłego obozu przejściowego – podkreślano podczas tego wydarzenia.

Akcja wysiedleńcza na Zamojszczyźnie była związana z realizacją niemieckiego Generalnego Planu Wschodniego (Generalplan Ost). Jego głównym celem było zgermanizowanie całej Europy Wschodniej. Zaczęto od Zamojszczyzny. Pierwsza próba wysiedleń odbyła się w dniach 6—25 listopada 1941 r. na rozkaz Odilo Globocnika, dowódcy SS i policji w dystrykcie lubelskim. Wysiedlono mieszkańców podzamojskiego Wysokiego, Białobrzegów, Bortatycz, Huszczki Dużej, Huszczki Małej i Podhuszczki. Akcja objęła ok. 3 tys. osób. To był dopiero początek.

Rozłączone rodziny

Przed tzw. główną akcją wysiedleńczą Niemcy przeprowadzili w zamojskich wioskach szczegółowe spisy ludności, sporządzono listy budynków i m.in. inwentarza. Te przygotowania trwały rok. W nocy z 27 na 28 listopada 1942 r. okupanci otoczyli Skierbieszów, a potem okoliczne miejscowości. Ludzi brutalnie wypędzano z domów i gromadzono na placach. Mogli zabrać ze sobą tylko podręczny bagaż. Jeśli ktoś nie mógł wyjść (np. starcy lub obłożnie chorzy), był na miejscu zabijany.

Wysiedleni trafiali do obozu przejściowego w Zamościu (UWZ Lager Zamość). Niemcy założyli go 27 listopada 1942 r. Było w nim kilkanaście drewnianych baraków. Teren ogrodzono drutem kolczastym. Obóz podlegał filii Centrali Przesiedleńczej w Łodzi. Tylko w pierwszym tygodniu osadzono tutaj 10 tys. wysiedlonych, m.in. ze Skierbieszowa, Sitna i okolicznych wsi. Potem ich liczba stopniowo rosła.

Do marca 1943 r. przez obóz przeszło ponad 41 tys. osób. Procedura cały czas była podobna. Na wstępie wszyscy wysiedleni musieli przejść selekcję (odbywały się w baraku nr pięć). Zwykle matkom odbierano dzieci (opiekowały się nimi starsze kobiety). Rozłączone rodziny przetrzymywane były w okropnych warunkach.

- Ludzie musieli siedzieć jeden obok drugiego na tej zimnej, przemrożonej podłodze z cienkich desek. A zima był wtedy sroga… Wszyscy marzli na kość - wspomina Helena Mnich, wysiedlona z podzamojskiego Sitna. - Jednak to był przecież tłum ludzi. Dlatego woda z oddechów i parujących ciał skraplała się i płynęła po ścianach. Na podłodze robiły się kałuże i okropne błoto, które po jakimś czasie leżało grubą przemrożoną warstwą. Więźniowie musieli na tym spać, siedzieć, koczować… Także warunki higieniczne były fatalne. Ludzie z naszego baraku nie mieli w ogóle dostępu do czystej wody. Ja wraz z rodziną byłam w tym obozie sześć tygodni. I przez ten cały czas nie mieliśmy możliwości umycia się Nie to było przecież najgorsze. W obozie wszyscy głodowali. Więźniowie dostawali dziennie tylko kubek kawy zbożowej, kromkę chleba oraz zupę z brukwi, którą przywożono w takim wielkim kotle. Niemcy nie dawali zresztą więźniom żadnych naczyń, a nie wszyscy zabrali ze sobą jakieś garnki czy kubki. Pamiętam, że w takiej sytuacji była np. pewna dziewczyna. Co miała więc robić? Zdjęła but i musiała tę zupę z niego jeść.

Dalej Helena Mnich relacjonuje: -  Pożywienie było podłe. Dlatego dzieci zaczęły chorować na biegunkę. Nie było sposobu, aby temu zaradzić, więc umierały po kilku dniach… Pamiętam, że w baraku obok mnie były trzy dziewczynki z Sitna. Nosiły nazwisko Maciaszek. Wszystkie umarły. Taki los spotkał także znajomego chłopca, z którym chodziłam do szkoły. On zmarł na zapalenie płuc…

Furmanka z białą skrzynią

Więźniom doskwierały także wszy, świerzb i inne choroby. Na początku 1943 r. w obozie wybuchła epidemia tyfusu plamistego. Więzionych nękały też dyfteryt, szkarlatyna. Najbardziej cierpieli najmłodsi. W obozie umierało od 30 do 70 dzieci dziennie.

-  Każdego dnia do obozu przyjeżdżała taka furmanka z białą skrzynią wypełnioną wapnem. Wrzucano tam ciała zmarłych, których było po prostu mnóstwo. To były trupy dzieci, starców, wszystkich… Ładowano je po prostu, ot tak, jedne na drugie. Czasami było ich tyle, że musiały przyjeżdżać dwa wozy — opowiada Helena Mnich. — Do dzisiaj nie wiem, gdzie te ciała zmarłych wywożono.

Ogrodzenia w obozie pilnowali uzbrojeni strażnicy. Jednak mieszkańcy Zamościa nie byli obojętni na los jeńców przebywających za drutami. Potrafili strażników przechytrzyć, a niektórych może przekupić.

- Gdy taki strażnik się odwrócił, przerzucano czasami za obozowe druty ziemniaki, chleb czy jakiś tłuszcz. Był na to sposób. To jedzenie zaczepiano na sznurku, rozkręcano go i z takim zamachem wyrzucano przed siebie. W ten sposób mogło polecieć bardzo daleko. Nie wiem tego na pewno, ale myślę, że niektórzy strażnicy przymykali na to oczy, bo mogli być przekupieni — mówi Helena Mnich. — Między barakami były takie kłęby drutu kolczastego, których nie dało się przebyć. Zresztą obozowy płot to też była po prostu taka wysoka ściana drutów. I to podwójna… A jednak zamościanie dokonywali cudów: jedzenie czasami trafiało do więźniów. Znajdowano je np. przed barakami.

Pani Helena nie potrafi zapomnieć o obozowej latrynie. Do dziś pamięta też potworny fetor, jaki panował w obozie.

- Dzieciom trudno było usiedzieć na miejscu. My, dziewczynki, chciałyśmy się czasami przejść, choćby po baraku. Ale mama nie puszczała. Mówiła: Będziecie się bały, zobaczcie, w jednym kącie ktoś umiera, w innym też. Pamiętam, że nad tymi konającymi ludźmi modlił się jakiś człowiek, który miał przy sobie księgę, pewnie z modlitwami… — wspomina Helena Mnich. — Jednak więźniowie czasem musieli wyjść. Bo chodziliśmy załatwiać potrzeby fizjologiczne poza barakiem. Jak to wyglądało? Po prostu nad wielkim rowem przerzucono deskę. Trzeba było na nią wejść, aby się załatwić. To było ryzykowane. Tam było ślisko, niebezpiecznie. Pamiętam, że jeden chłopiec do tego rowu z fekaliami wpadł. Jakoś go stamtąd ludzie wyciągnęli i przyprowadzili do baraku. Kobiety próbowały go oczyścić, powycierać… Pamiętam zresztą, że w naszym baraku zawsze był straszny fetor, smród.

Ne

Czasami Niemcy nakazywali jednak więźniom „higienę”. W najbrutalniejszy sposób robił to Artur Schütz, komendant obozu, zwany przez więźniów „Ne” (to słowo często w obozie powtarzał). To był młody wysportowany sadysta i oprawca: zawodowy bokser. Dawni więźniowie wspominają go ze zgrozą.

- Ten „Ne” chodził z wielkim wilczurem i nahajką. Wszyscy się go bali — wspomina Helena Mnich. — Raz wpadł do naszego baraku, otworzył drzwi i zapowiedział: „Jak nie umyjecie podłogi, to was szlag trafi!”. Ale czym ją umyć? Przecież nie mieliśmy wody. Kobiety zaczęły jednak wylewać na podłogę z ponad centymetrową warstwą błota i brudu resztki kawy. Ona trochę odmokła… Wtedy podłogę skrobano, czym kto miał. Innym razem „Ne” wbiegł do baraku z krzykiem: „Jeszcze nie śpicie? Ja wam tu kołysankę zanucę!”. I zaczął wywijać tą nahajką na lewo i prawo. Bił ludzi po głowach, gdzie popadnie.

Ten oprawca dopuszczał się także zbrodni. Komendant Schütz topił np. dzieci w obozowej kloace albo kopał je, aż umarły. Z obozu przejściowego w Zamościu (działał do 19 stycznia 1944 r.) więźniów wywożono pociągami w różne rejony Generalnego Gubernatorstwa, a następnie umieszczano ich m.in. w tak zwanych wsiach rentowych. Część więźniów trafiła do obozów koncentracyjnych na Majdanku i w Oświęcimiu (tam uśmiercano ich często w komorach gazowych). Dzieci trafiały najczęściej w okolice Warszawy (m.in. do Pilawy, Łaskarzewa, Garwolina, Siedlec i Łosic). Wiele z nich zmarło zimą w nieogrzewanych wagonach. Kilka tysięcy wywieziono także do Niemiec, gdzie zostały zgermanizowane.

Niemiecka akcja wysiedleńcza objęła w sumie 110 tys. mieszkańców Zamojszczyzny, w tym ok. 30 tys. dzieci. To było 31 proc. Polaków zamieszkujących cztery powiaty: zamojski, biłgorajski, tomaszowski i hrubieszowski. Całkowicie lub częściowo wysiedlono ludność ok. 300 miejscowości. Zamojskie rodziny zostały zdziesiątkowane, rozdzielone, wiele osób zginęło.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zamosc.naszemiasto.pl Nasze Miasto