Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Krzesimir Dębski: jestem lubliniakiem z LSM-u, w Lublinie debiutowałem

Michał Dybaczewski
Krzesimir Dębski świętuje właśnie 50-lecie pracy artystycznej, chociaż gdyby spojrzeć na jego dorobek muzyczny można by sądzić, że na scenie jest już lat 150. Maestro w piątek wieczorem, w ramach wspomnianego jubileuszu, zaprezentuje w studiu koncertowym Radia Lublin zaledwie znikomą część swojej twórczości, ale za to tą najbardziej znaną.

Krzesimir Dębski: „Kurier Lubelski” – moja ulubiona gazeta z dzieciństwa, pamiętam jak jeszcze ukazywała się po południu…

Michał Dybaczewski: Ja z kolei pamiętam, że kupowałem „Kurier” dziadkowi i te wielkie łączone strony rozcinałem linijką (śmiech). Ale już odkładając Kurierowe wspominki na bok, chciałbym żebyśmy zaczęli nieco urzędowo, czyli od imienia. Krzesimir – droga do tego, by się pan tak nazywał nie była wcale łatwa i ponoć doprowadziła do samego Cyrankiewicza…

Tak faktycznie było. Władze nie pozwalały, bo w oficjalnym spisie imienia Krzesimir nie było. Pomogły dopiero liczne odwołania i mam dokument sygnowany przez samego Józefa Cyrankiewicza, że zezwala na nadania takiego imienia. Dokument ten znajduje się zresztą tu w Lublinie, w mieszkaniu na LSM-ie.

Dlaczego rodzice byli tak zdeterminowani by nosił pan imię Krzesimir?

Jedni chcą żyć według sztancy, a inni szukają oryginalności i świeżego powiewu intelektualnego. Tak w ogóle to moi przodkowie byli zaustriaczeni i nosili niemieckie imiona: był Leopold, Ludwik ale postanowili tę tradycję porzucić i przejść na imiona słowiańskie, co zresztą po I wojnie, w porozbiorowej Polsce, było dość popularne i stąd np. Szymborska została nazwa Wisława. Mój ojciec nazywał się już Włodzimierz, a swoje dzieci nazwał Krzesimir, Sławosz, Wisław.

Dobromira, Tolisław i Radzimir to z kolei imiona pana dzieci. Oprócz rodowej tradycji jest w tym jakiś głębszy klucz? Z semantyki wyraźnie wybrzmiewa staropolski sentyment, który słychać zresztą w pana twórczości artystycznej.

W jakiejś części jest to pewnie sentyment, ale przede wszystkim ucieczka od schematu. Warto zauważyć, że imiona, w swojej genezie, miały zakodowany jakiś przekaz rodziców dla swoich dzieci. Przykładowo „Krzesimir” – czyli ktoś to krzesi przyjaźń i pokój między ludźmi. Teraz większość ludzi nie wie, co oznacza ich imię, a np. „Dorota” oznacza „goryczą napełniona, a nawet cierpieniem. Jak można dziecko nazwać Dorota, czyli de facto życzyć mu żeby cierpiało (śmiech). Jest też moda na czerpanie imion z seriali amerykańskich, które są atrakcyjne, bo brzmią obco, stąd też mamy Kevinów, czy Brajanów przez „j”.

Nad Brajanami i Kevinami spuśćmy zasłonę milczenia i przejdźmy na grunt muzyczny. 50 lat na scenie, a wszystko zaczęło się w Filharmonii Lubelskiej…

Artystycznie zadebiutowałem właśnie w Lublinie – jako maturzysta zagrałem w Filharmonii Lubelskiej na fortepianie I koncert fortepianowy Beethovena z orkiestrą pod dyrekcją Piotra Komorowskiego. Również w Filharmonii po raz pierwszy usłyszałem jazz, gatunek bardzo dla mnie ważny. Jeszcze jako uczeń lubelskiego Liceum Muzycznego chodziłem tam w każdy piątek na koncerty. No i raz poszedłem i grał facet na trąbce – Amerykanin Ed Tylor. Jego grę ludzie co chwilę przerywali brawami. Co za niekulturalna publiczność – pomyślałem sobie i zniesmaczony wyszedłem, a to po prostu była widownia jazzowa (śmiech).

A jak wspomina pan klimat kulturalnego Lublina z tamtych lat?

Jak już wspomniałem, co piątek chodziłem do filharmonii. Były tam naprawdę ciekawe koncerty muzyki klasycznej z gwiazdami krajowymi i zagranicznymi, choć nie tylko. Pamiętam koncert skrajnie awangardowego zespołu z Krakowa MW2, gdzie występowali aktorzy z Janem Peszkiem i braćmi Andrzejem i Mikołajem Grabowskimi na czele. Lublin to przede wszystkim niezależne teatry studenckie – w Chatce Żaka działał alternatywny teatr Gong 2, był też Teatr Tańca Jerzego Leszczyńskiego. W tym prowincjonalnym wtedy, jak cała Polska zresztą, Lublinie działy się naprawdę ożywcze rzeczy.

Kojarzony jest pan przede wszystkim z muzyką filmową. Muzykę do „Ogniem i Mieczem”, czy serialu „Na Dobre i na złe” zna każdy, nie każdy zna jednak pana dorobek w dziedzinie muzyki współczesnej, do której chętnie się pan odwołuje w wywiadach. Gdyby zechciał pan pokrótce przybliżyć tę stronę pana twórczości.

Jest to główny nurt, którym się zajmuję, chociaż faktycznie mało kto o tym wie. W tym obrębie świata muzyki współczesnej tworzę zarówno rzeczy totalnie awangardowe i eksperymentalne, ale również klasycyzujące i utrzymane w dawnych, folklorystycznych stylizacjach. Napisałem dwie symfonie, cztery koncerty fortepianowe, trzy skrzypcowe… Właściwie mam koncerty na każdy instrument. Stworzyłem także duże dzieła oratoryjne, w tym „Poemat o mieście Lublinie” do słów Józefa Czechowicza. Dawno temu był grany na Placu Zamkowym. Jest też szereg utworów mniejszych, kameralnych, chociaż oczywiście najbardziej popularne są suity filmowe z filmów takich jak „W Pustyni i w puszczy”, „Stara Baśń”, „Bitwa Warszawska”…

W dziedzinie muzyki filmowej jest pan dla wielu mistrzem, a kto jest mistrzem dla Krzesimira Dębskiego?

Są to dawni kompozytorzy, ponieważ współczesną muzykę filmową dotknęła „zaraza” elektroniczna. Mamy coraz mniej muzyki symfonicznej, a coraz więcej muzyki generowanej z komputera. Znaczenie mają w tym przypadku również względy ekonomiczne. Może ta muzyka jest nowoczesna, ale jest też niestety płytka.

W Studiu Koncertowym Radia Lublin będzie pan obchodził jubileusz 50-lecia pracy artystycznej. Co usłyszymy podczas koncertu i w oparciu o jakie kryterium został wybrany repertuar?

Tak w ogóle to bardzo się cieszę, że wystąpię w Radiu Lublin, bo szczerze mówiąc nigdy tam nie byłem. Tym koncertem będę chciał przypomnieć publiczności, że jestem z Lublina, że jestem lubliniakiem z LSM-u. Zagram z małym zespołem, ale bardzo wszechstronnym, albowiem dziewczęta nie tylko grają, ale też śpiewają. Zabrzmią utwory z różnych filmów – na pewno „Dumka na dwa serca” – ale będą też kompozycje poważniejsze. Po prostu taki reprezentacyjny program muzyczny…

Rozmawiałem ostatnio z Krzysztofem Cugowskim, który tak jak pan obchodzi jubileusz 50-lecia na scenie i on podkreśla, że teraz już nic nie musi, a co najwyżej może. Utożsamia się pan z tą dewizą, czy ma pan swoją własną, którą się kieruje na tym etapie drogi artystycznej?

Myślę podobnie – teraz nie muszę się na nic silić, ani na awangardę, ani by być modnym. Byłem już znanym kompozytorem i to aż za bardzo. I w tym miejscu chciałbym bardzo przeprosić wszystkich, którzy musieli oglądać seriale z moją muzyką – tych odcinków były tysiące i ta sama piosenka leciała przez wiele lat. Ja naprawdę nie wiedziałem, że to tak się skończy. Myślałem, że serial będzie miał 12-18 odcinków, bo kiedyś tyle zwyczajowo miały, np. „Stawka większa niż życie”. A tu wyszło ponad 3,5 tysiąca. Przepraszam raz jeszcze, nie miałem z tym nic wspólnego (śmiech).

50 lat to szmat czasu. Nie miał pan na tej 50-letniej drodze momentów tzw. wypalenia zawodowego?

Raczej nie. Może pandemia była takim czasem, który zniechęcał do pracy, ale i wtedy napisałem operę oraz sześć musicali. Momenty zwątpienia, które pojawiały się podczas kwarantanny i zakazu wychodzenia z domu zwalczałem wzmożoną pracą.

A nad czym pan pracuje obecnie?

Piszę utwór na zamówienie – kameralny na fortepian i wiolonczelę, a jednocześnie piszę utwór kopernikowski na zbliżającą się rocznicę Mikołaja Kopernika.

Tłem i przyczynkiem naszej rozmowy jest koncert w Lublinie, ale biorąc pod uwagę, że na naszych oczach za wschodnią granicą tworzy się nowa historia, chciałbym poruszyć i ten wątek. Jak pan patrzy na to co się dzieje, zarówno jako artysta, ale i ktoś kto relacjom polsko-ukraińskim poświęcił kawałek swojego życia, czego efektem była świetna książka „Nic nie jest w porządku. Wołyń – moja rodzinna historia”.

Jest to bardzo tragiczna historia i bardzo dla mnie bolesna – moi dziadkowie zginęli w rzezi wołyńskiej, a ojciec został ciężko ranny. Te wydarzenia wpłynęły bardzo istotnie na atmosferę naszej rodziny. Z drugiej strony dziadek od strony mojej matki wiele wycierpiał od Rosjan. Został wcielony do tej nieludzkiej armii carskiej i brał udział w wojnie japońskiej, walczył zatem w nieswojej sprawie. Potem wracał ranny na piechotę przez całą Rosję, a rany na nodze nie wyleczył przez całe życie. Potem, w trakcie I wojny światowej, również został powołany i trafił na Syberię, służył w I Korpusie Józefa Dowbor-Muśnickiego. Przeżył również wojnę bolszewicką i liczne przemarsze wojsk, okupację sowiecką i w końcu rzeź wołyńską. Dziadek przez te doświadczenia nabawił się depresji i chociaż ja należę do osób gadatliwych, to mój dziadek nigdy nie powiedział do mnie żadnego słowa, patrzył tylko przez okno. Obecna wojna i obrazy, jakie płyną z Ukrainy wywołują u mnie teraz refleksję nad cierpieniami, których doświadczali moi przodkowie, są to niezwykle męczące domysły.

Agresja Rosji na Ukrainę powoduje, że do wątku zbrodni wołyńskiej trzeba podchodzić ostrożnie, by nie być posądzonym o forsowanie optyki proputinowskiej. Są jednak sprawy, o które muszę zapytać: poznał pan tożsamość zabójcy swoich dziadków i spotkał go osobiście. W jakich okolicznościach do tego doszło?

To był szkolny kolega mojego ojca. Spotkałem się z nim w ukraińskim Kisielinie, a wcześniej spotykał się z nim mój ociec, próbując dowiedzieć się, gdzie zginęli jego rodzice.

Jak wyglądała wasza rozmowa?

Można powiedzieć, że była żadna. Naród ukraiński słynie z gościnności, a ten kolega mojego ojca nie zaprosił nas do domu.

Czy aktualny heroizm Ukraińców można postrzegać jako historyczne i moralne zadośćuczynienie za to co stało się na Wołyniu?

Myślę, że to nie jest połączone, ale obecna wojna stanowi złożenie patriotyzmu ukraińskiego i przyczynek narodowego zjednoczenia. Pamiętam jak byłem w Kijowie na pokazach „Ogniem i mieczem” i wtedy mało kto tam mówił po ukraińsku, dominował język rosyjski. Widziałem wtedy zupełnie dziwne sceny: ludzi maszerujących w mundurach SS. Poprzez gloryfikowanie UPA i banderowców Ukraińcy dostarczyli niestety paliwo propagandzie Putina, która mówi o faszyzmie i nazistach na Ukrainie.

Wiele mówi się, że nasza pomoc Ukraińcom stworzyła nowe otwarcie między narodami, że powstało swoiste braterstwo państw: Ukraina naszym bratem, a Polska jej siostrą. Czy według pana, kiedy już kurz bitewny opadnie, fakt ten okaże się trwały i może sprawić, że Ukraina i jej władze inaczej podejdą do zbrodni na Wołyniu?

Proces rozładowania konfliktu zapoczątkował prezydent Petro Poroszenko, ale też za jego rządów cofnięto zgodę na ekshumację ofiar rzezi wołyńskiej i zorganizowanie cmentarzy. Może fakt, jak teraz Rosjanie traktują zwłoki swoich żołnierzy, da Ukraińcom do myślenia, że każdy ma prawo do pochówku i godnego zajmowania się swoimi przodkami.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Krzesimir Dębski: jestem lubliniakiem z LSM-u, w Lublinie debiutowałem - Kurier Lubelski

Wróć na lubelskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto